Pomysł opowiadania historii w postaci luźniej pogawędki początkowo wydaje się być nawet zabawny, ale na dłuższą metę w mojej ocenie nie zdaje egzaminu. Czasy się zmieniają a bohater i narrator w jednym jakoś nie szczególnie. Poszczególne wydarzenia wydają się nie mieć na niego wpływu. Poza tym historie zespołów potraktowane są w sposób wręcz karykaturalny. Z filmu można wynieść wrażenie że np Joy Division praktycznie przez całą karierę nie wychodzą z nory w której zaczynali. A przecież to w ogóle tak nie było. Ian Curtis też przecież nie był czymś tak groteskowym jak przedstawiono w filmie. Pomijając fakt iż nie odebrał sobie życia w salonie przed telewizorem. Nie da się też kariery Joy Division i metamorfozy w New Order potraktować tak jakby odbyła się ona w kilka dni. To był długi proces i nawet jeśli Tony Wilson nie brał w tym bezpośrednio udziału to nie można tej historii potraktować aż tak bardzo skrótowo.
W filmie drażni też słaba, gra aktorska. Natomiast dobry pomysł na łączenie zdjęć archiwalnych z współczesnymi wstawkami został całkowicie zmarnowany przez kiepskie zdjęcia dogrywane tak jakby to nie był film a niskobudżetowy teatr telewizji.
Rozumiem że ten film może się podobać, ale mi do gustu nie przypadł. Można było pokazać kawał historii muzyki a wyszły z tego jakieś nie do końca udane kabaretowe popisy.
Nie, to działa na zasadzie anegdoty opowiadanej przez ludzi, którzy tam byli i uświadamiających, że dla nich nie było to nic wielkiego - ot codzienność wyglądająca fantastycznie dla nas po latach. Narrator trzymał się swojej wizji do końca, wszystko miało na niego wpływ, ale co sobie założył to dążył do tego do końca. Co z tego wyrosło, to nawet on nie mógł tego założyć - po prosty płynął.